Odwrócone genesis
Anna Maria Bielak
Coś dziwnego dzieje się z moim trawnikiem: oto tytuł wystawy, który jest obserwacją i wyznaniem. Obserwacją, bo malarz patrzy, kalkuluje, odtwarza i tym samym lokuje się poza. Wyznaniem, bo nie boi się spojrzeć krytycznie na trawnik, który uznaje za swój i z którym się utożsamia. Oto ja i mój trawnik, mówi, szydząc w pewien sposób z samego siebie. Oto mój świat, który na Waszych oczach poddaję obróbce. Proces tworzenia, integrujący wewnętrzne i zewnętrzne artystyczne spojrzenia, przebiega w sposób chłodny i emocjonalny. Artystyczna zabawa w ogrodnictwo ma wymiar zarazem osobisty, jak i globalny, tragikomiczny. Paradoks goni paradoks, śmiech rozbrzmiewa nad przepaścią. Cykl obrazów Piestraka układa się w opowieść o współczesności, którą możemy prześledzić, patrząc uważnie, nie tylko na obraz, ale i na to, co wokół.
Uczestnik wystawy zostaje wrzucony w wir postmodernistycznego chaosu, którego narracja układa się według zasad swoistej chronologii. Szybko okazuje się, że chaos nie jest punktem wyjścia, ale dojścia. Piestrakowe wizje idą na przekór kanonicznym opisom stworzenia. Tutaj ruch odbywa się w odwrotnym kierunku, człowiek nie jest uwieńczeniem boskiego dzieła, ale jego przyczyną, bezbożnym homo deus. W ten sposób lokuje się w epicentrum historii stworzenia, której praźródłem nie jest chaos, ale pedantyczny, schizofreniczny porządek.
Na początku był ład i porządek. Nie było źdźbła, które się wyróżniało, listka, który odstawał od innych listków. Wszystkie źdźbła i listki równo wybijały z ziemi w stronę zimnego słońca, tworząc piękny, harmonijny szereg. Na początku był trawnik.
Trawnik należał do człowieka. Należy mi się ład, mówił. Potrzebuję swojego kawałka uporządkowanego świata, w którym będę mógł oglądać swoje piękno. Człowiek potrzebował trawnika.
Na początku był człowiek.
W świecie odmalowanym przez artystę człowiek jest punktem wyjścia i pierwszą przyczyną. Trawnik zakreśla przestrzeń jego funkcjonowania, jednocześnie zamykając go na inne przestrzenie. Trawnik Piestraka, jak pewnie każdy trawnik, jest mieszczański; jest znakiem luksusu i zbytku. Jest przestrzenią dla hołdowania burżujskim upodobaniom i powierzchownym potrzebom człowieka współczesnego. Jego ja może odbijać się w idealnie zielonej, gładkiej tafli równo przystrzyżonej trawy. Zaspokaja jego absurdalną potrzebę posiadania.
Poprzez swoją próżność człowiek współczesny szybko uzależnia swoje istnienie od trawnika. Jego pielęgnowanie zapewnia mu poczucie bezpieczeństwa. Potrzebuję trawnika, żeby czuć się bezpiecznie, mówi. Trawnik, który go określa, określa jego bycie w świecie. Dlatego chce go chronić, dlatego odgradza swój trawnik od innych trawników. Za pomocą trawnika ustanawia granice swojego bycia: mój trawnik, moje podwórko, moje cztery kąty, moje mury, moje płoty. W tych przestrzeniach chce czuć się dobrze; nie chce przejmować się innymi trawnikami. Inne trawniki przytłaczają go. Inne trawniki były obce.
Najlepiej jest unikać tych, co do nas nie pasują. Dobry niech trzyma się z daleka od złego, ten, kto zdrów, od tych, co chorują, żywi od umarłych, zimne odgrodzić od tego, co ciepłe, a bogacz niechaj stroni od nędzarza[1].
Odgrodzony od innych, trawnik jest siłą rzeczy wyludniony. Jego pustka przywołuje pustkę wewnątrz mnie. Przywiązanie do własnego trawnika jest tym większe, im większe jest zawoalowane poczucie pustki własnego istnienia. Trawnik staje się przejawem nostalgii za pustynią. Jego symetria, równie piękna co bezosobowa i mdła, idealnie oddaje absurd egzystencji. Jego zawzięta pielęgnacja i jego topograficzne wyodrębnianie kojarzy się z absurdalną pasją nieistnienia, z akceptacją roli, która została współczesnemu człowiekowi przypisana. Żyję, bo góry się nie śmieją, a robaki nie śpiewają[2], pisał Cioran. Jednocześnie na trawniku pszczoły nie zapylają kwiatów, na drzewach nie rosną owoce, pod ziemią nie kiełkują zboża: nie ma kwiatów, drzew ani upraw. Żadna światłość go nie oświetlała, żaden cel nie wyznaczał jego istnienia. Nie ma przestrzeni dla życia, nie ma pola dla poszukiwania głębi istnienia.
To, co jest, to beztroska, powierzchnia, intensywna barwa. Wszystko zdaje się być dostępne dla oczu, wszystko daje się gołym okiem ogarnąć. Ten horyzontalny wymiar jest do pewnego stopnia uspokajająco przewidywalny. Do pewnego stopnia, bowiem trawnik zdaje się być dla Piestraka jedynie punktem wyjścia dla jego opowieści, zakreśleniem ram, w której ma się ona rozegrać. Tytuł wystawy, tak samo jak praca Coś dziwnego dzieje się z moim trawnikiem, wrzuca nas z marszu w nieokiełznaną dziwność trawnika, który w jakiś sposób wymknął się spod kontroli, który być może przejmuje kontrolę. Okazuje się, że jego jałowość niesie za sobą ryzyko, że stabilizacja i bezpieczeństwo z nim związane są tylko pozorne. Co konkretnie może wydarzyć się wewnątrz, na pustym placu odizolowanej, sterylnej przestrzeni? Piestrak opowiada nam o tym po swojemu, posługując się ulubioną przez siebie techniką kolażu. Łączy ze sobą heterogeniczne, syntetyczne bądź wtórnie uzyskane materiały, aby gwałtem wyzyskać ich organiczność. Bawi się formą, aby zwrócić uwagę na treść. Przeżuwa na płótnie martwe, aby wyzyskać żywe. Za pomocą tych zabiegów, z szyderczym uśmiechem na ustach, prowadzi nas przez swoją opowieść.
Trawnik domaga się zapełnienia. Znudzony jego pustą powierzchnią i swoją własną powierzchownością człowiek ustawia na środku trawnika bałwana. Majestatyczny bęcwał – bałwan – jest idealną zabawką człowieka współczesnego, taką, która rozpłynie się, zanim ten zdąży się nią znudzić. Bałwan Piestraka (Zima) jest zbudowany z księżyców, z gry czerni i bieli, światła i cienia, księżyca i jego zaćmienia. Dzięki temu jego prowizoryczny charakter zdaje się dublować w nieskończoność. Umiejscowiony na tle wiórowej płyty, bałwan nie ma racji bytu. Nie ma dla niego słońca; jest tylko całkowite zaćmienie, igraszki zimnego, białego światła i pustego, jałowego mroku, który nie ma niczego wspólnego z głębią. Bałwan jest zaproszeniem do zabawy i ostrzeżeniem, że zabawa nie będzie trwać wiecznie, że być może w ogóle nie będzie zabawą.
W innym miejscu staje stary bujany fotel. Każdy z nas zna ten fotel, jednak mało kto przechowuje jeszcze taki w domu. Ten archaiczny mebel w jawny sposób zagraca przestrzeń, eksponując jednocześnie to, co najbardziej współczesnego człowieka zajmuje: moje ja, moje poczucie komfortu, bezpieczeństwa, mój strach przed chorobą i starością. Jesteśmy pokoleniem młodych starców, zbyt zmęczonych, aby podjąć działanie, zbyt skupionych na własnych depresjach i innych chorobach, aby zdać sobie sprawę, jak bardzo chora jest nasza matka – ziemia. Ten fotel płonie, ale płomienie zdają się lizać go tylko po wierzchu. Nie ma wewnętrznego ognia, który by pchnął do działania; jest za to miejsce dla tylko jednej osoby.
Stopniowo trawnik przekształca się w graciarnię pełną pospolitych przedmiotów, których zastosowanie nie od razu daje się odgadnąć. Puste, potłuczone butelki – przekornie nazwane przez malarza Tulipanami – oczekują w równym rzędzie niczym żołnierze szykujący się do ataku. Mogły być wypełnione życiodajną wodą; zamiast tego są zaproszeniem do śmierci. W innym miejscu – Wiosenne porządki – odnajdujemy wrzucony w rów stos pędzli. Upchane jeden na drugim, wstydliwie ukryte narzędzia malarskie przypominają niechciane, bezużyteczne albo już niemodne narzędzia ogrodowe. Smutna czerń odcisków, które pozostawiły na płótnie, kontrastuje z rozlewającą się na zewnątrz słoneczną barwą. Tak jakby zostały zebrane w swoim grobie, aby ustąpić życiu, aby zrobić miejsce dla narzędzi bardziej pożytecznych dla świata. Schowane na chwilę, dla zachowania pozoru porządku – czy nie miałeś, malarzu, wydobyć ich na nowo, aby dokończyć swojego dzieła?
Graciarnia nie jest już trawnikiem, ale ogrodem osobliwości, w którym zamieszkują hybrydy powstałe z odpadów współczesności i materii natury. Zabawiać się mógł znudzony król trawnika, dopóki sam trawnik nie zgłosił sprzeciwu, dopóki nie zadziało się coś dziwnego… Trawnik przekształca się, ożywa dziwnym tchnieniem. To, co było martwe, wydaje się teraz organiczne. Zewsząd kłębią się pnącza i dziwne stworzenia. Osobliwa jest fauna i flora ogrodu. Ostre ciernie bronią dostępu do czegoś, czego nie potrafimy dostrzec. Roślinność zachowuje się tak, jakby chciała zasygnalizować nam swoją gorycz: była plonem ziemi, stała się jej bękartem.
Błąkające się tu i tam dzieci stanowią w zasadzie jedyne ludzkie sylwetki krajobrazu. Należące do przyszłości i przeszłości, wpisują się jednocześnie w faunę ogrodu Piestraka. Dzieci skomponowane z fragmentów płyt OSB sprawiają wrażenie nieświadomych, diabolicznych istot przyszłości. Te nadgryzione przez czas paździerzowe figurki patrzą na nas z obrazu z zaciekawieniem, jakby czekały na nasz ruch, jakby czegoś od nas żądały. Przypominają korniki, które drążą drewno, nie dając nic w zamian, które nie zdają sobie sprawy, że same są z drewna i są zjadane. W innym miejscu tańczą starsze dzieci przeszłości. Te nie są już zrobione z ekologicznego materiału wiórowej płyty, ale ze staromodnej gazety. Tańczą, być może same bawią się w wycinanki. W kolażach Piestraka jedne i drugie reprezentacje dzieci są łatwopalne, chociaż tylko nad drugimi rozbłyska złowroga czerwień. Beztroska zabawa przywodzi na myśl głupców z Księgi Jeremiasza: są jak dzieci, jeśli czynią szkodę, to robią to nieświadomie, to należy nad nimi zapłakać; nawet jeśli ich działania doprowadzić mają do katastrofy. I tak bawią się, kiedy wszystko wokół płonie, kiedy one same płoną. A ogień, po raz kolejny, ogarnia tylko zewnętrznie. Żaden niepokój nie pali od środka.
Ciekawą formą odpoczynku od kryptoapokaliptycznej wizji jest choiromyces maeandriformis, piestrówka, czyli Piestrak jadalny. Ten sympatyczny grzybek, rzadka trufla biała – ceniona przez smakoszy, choć może nie przez wszystkich lubiana – pozwala powrócić na moment do świata zbytku i luksusu, jakim był elegancko przystrzyżony trawnik. Na obrazie jest jej sporo – puszyste, białe kształty zdają się nie mieścić w jego ramy, jakby chciały je opuścić. Na zewnątrz zielonego kwadratu jej fragmenty kostnieją w zbite wióry płyty OSB. Podobnie jak na obrazie Coś dziwnego…, fragmenty płyty są wybrakowane; nadgryzienia jednak nie szpecą aż tak bardzo jak w przypadku raczkujących dzieci. I co także zasługuje na uwagę, dolna część wiórowej ramy zdaje się zapuszczać korzenie, tak jakby grzyb (a może sam Piestrak?) desperacko szukał gruntu w pustej przestrzeni galerii.
Odpoczynek nie trwa długo. Magicznie ożywiona fauna i flora ogrodu zapowiadają golema, symbol odrodzenia i upadku. Lękajcie się jest chyba najbardziej dynamicznym obrazem całej wystawy. Według żydowskiej legendy golem powstał z gliny, aby służyć człowiekowi. Nie potrafił mówić, ale doskonale rozumiał polecenia. Ożywiały go wypisane na jego czole litery, oznaczające prawdę. Wystarczyło jednak wymazać pierwszą z liter, aby prawda przekształciła się w śmierć i tym samym aby golem rozsypał się w proch. Dla golema proces odtwarzania cyklu narodzin i śmierci był czymś nieuniknionym: golem ożywał, służył i z dnia na dzień stawał się większy, aż człowiek unicestwiał go, wymazując pierwszą literę. Znalazł się jednak taki, który zwlekał z uśmierceniem golema, a kiedy w końcu ogarnięty strachem chciał to zrobić, nie był już w stanie dosięgnąć do jego czoła. Wtedy przyszedł mu do głowy podstęp: kazał swemu słudze zdjąć buty, aby ten uklęknął i ułatwił mu dostęp do napisu. Podstęp się udał, z tym tylko, że kiedy olbrzymi golem rozpadł się na kawałki, ziemia przygniotła jego pana[3].
Jak wiele jeszcze możemy zbudować na własnym egocentryzmie, zanim wszystko obróci się w śmierć, zanim zginiemy pod zgliszczami zapomnianego świata?
Golem Piestraka budzi się bez światła; powstaje nie z ziemi czy z gliny, ale z pudełek pełnych lęku, głuchych, opuszczonych przez ptaki i przez życie; pudełek, w których mimo wszystko lubimy się chować. Jest ślepy – z budek lękowych na wszystkie strony zieją puste, martwe oczodoły. Zdecydowanie nie jest pożytecznym golemem z żydowskich legend, który miał wspierać człowieka. Jest kruchy, kaleki, ledwo trzyma się na nogach. Konstrukcje z wiórowych płyt OSB zdają się go podtrzymywać. Piestrakowy architekt chaosu jest komiczny, wręcz żałosny, a mimo to przerażający. Jest naszpikowany kolcami, które wysyłają jasny sygnał – nie jestem twoim sługą, ale twoim strachem. Osobliwym monstrum pozbawionym litery prawdy. Nie jest prawdziwy nawet ogień, którego sztuczne języki toczą go od środka i ześlizgują się po jego powierzchni.
W hermetycznym środowisku lęku o własne ja paroksyzm życia chwilowego szybko się wypala.
Płomień życia pali się w zamkniętym piecu, skąd żar nie może się wydostać. Ludzie żyjący na planie zewnętrznym są ocaleni od samego początku; cóż jednak mają do ocalenia, skoro nie poznali żadnego niebezpieczeństwa?[4]
Piestrak zdaje się mówić, że niebezpieczeństwo wisi w powietrzu, że niebawem nadarzy się okazja, aby je poznać. Że być może dla niektórych już się nadarzyła. W opowieści malarza człowiek ignoruje naturę, która coraz dosadniej domaga się siebie. Zdaje się zapominać, że jego trawnik nie jest tylko kwadratem zieleni, że nie zawisł w próżni, ale był i zawsze będzie częścią świata. Nie rozumie, że swojej w jego odczuciu ziemi nie może raz na zawsze pokryć pasmami zieleni jak taśmą izolacyjną; nie może nieodwołalnie posiąść własnego trawnika, bo nawet on nie jest zupełnie jego. Może co najwyżej ustawiać na nim bałwany albo upychać bezużyteczne dekoracje, w oczekiwaniu, aż zadzieje się coś dziwnego, nad czym już nie zapanuje. Ziemia jest żywiołem, a próba ukrycia jej pod sztucznymi, ulotnymi konstrukcjami nie może prowadzić do niczego innego jak do katastrofy. Wtedy jedyną wskazówką pozostanie pusta tablica, na której próżno szukać będzie wytycznych, jak postępować. Ta tablica (Ogłoszenia urzędowe), tak samo jak porzucona maska pozorów, mogą być odczytane jako znak naszej przyszłości.
Wizja przesadzona, powie któryś, żadna katastrofa nie jest nam bliska. Końca świata wyczekujemy od wieków, a jeszcze nie nadszedł. Czekamy na niego nie jak Żydzi na mesjasza, ale jak nowobogacki na zaległą fakturę, którą ureguluje jednym kliknięciem. Ktoś inny, bardziej wrażliwy, powoła się na terapeutę – mam prawo skupić się na sobie, będzie przekonywał – nie muszę myśleć o całym świecie. Nie muszę mielić materiałów po to tylko, by pod spodem odkryć kolejne warstwy wiórowych płyt. Nie muszę roić o fantasmagorycznych narzędziach do ratowania świata. Takich narzędzi nie ma; jestem za to ja, mój trawnik, mój mały świat, moje sprawy. Piestrak jest tego świadomy: jego wizje są podszyte autoironią, a warstwy jego mnogich rzeczywistości podają same siebie w wątpliwość. Nie wiemy, co jest czym, co należy traktować jako ramę, a co jako wypełnienie, co jako formę, a co jako treść, co jest treściwym pożywieniem, a co bez skrępowania pasożytuje na jeszcze ciepłych tkankach Ziemi. Nie wiemy nawet, co w tym wszystkim jest autentycznym niepokojem, strachem o przyszłość, a co jego fetyszyzacją. W tym szaleństwie malarz śmieje się sam z siebie, a my nadal nie wiemy, czy to śmiech, czy płacz. Oto my i nasz świat, mówi. Śmiejmy się razem, bo to z samych siebie się śmiejemy.
[1] G. Rosa, Wielkie pustkowie, s. 314.
[2] E. Cioran, Na szczytach rozpaczy, s. 17.
[3] G. Sholem, On The Kabbalah And Its Symbolism, New York, s. 179.
[4] E. Cioran, op. cit., s. 15.
Genesis reversed
Anna Maria Bielak